Poza lekko szaloną historią i dowcipami mamy tu także wyważenie ciężaru
między treścią a formą. W wielu innych jego filmach było albo lekko i
przyjemnie albo ciężko i treściwie. Tutaj są dwie pieczenie upieczono na
jednym ogniu.
Może podobać się budowa scenariusza, przeplatanie wątków, sposób
rozwijania akcji. W ogóle jakby sceny mówiły tutaj więcej, niż w filmach
pozostałych. Tam powycinałbym połowę i niewiele by to zmieniło, tutaj
całość jest konstrukcją, w której jedno wynika z drugiego, jedno
podtrzymuje drugie.
Inne jest tu budowanie fabuły, inne jest przedstawianie bohaterów – nie
dowiadujemy się o nich tylko z dialogów, historyjek, opowiastek, sposobu
mówienia. Są znacznie bardziej widoczni, bardziej znaczący na ekranie i
jakby mają większy wpływ na wydarzenia.
Sporo ciekawych zagrań fabularnych jest w „Hannah i jej siostry”. Na
przykład sprytnie zostaliśmy wyciągnięci na wyprawę po Nowym Jorku, by
przyjrzeć się kilku najciekawszym architektonicznie budynkom.
Uliczki miasta widziane z punktu widzenia Allena przyprawione delikatną
muzyczką jazzową smakują wybornie. Sam Woody również błyszczy doskonale
czując się w tej roli.
W ogóle tutaj jest to coś, czym widz żyje podczas seansu. Coś więcej niż
tylko powody do uniesienia kącików ust ku górze.
Piękna muzyka.
Bardzo dobry film.
Nie zmieniając ani jednego słowa mógłbym podpisać się pod tym komentarzem.
Mam jedynie wątpliwość:
czy zakończenie SPOILER!
Postać grana przez Woodyego dowiaduje się, że żona spodziewa się dziecka.
Czy miało to w ogóle wzbudzić niepewność? No bo on jest bezpłodny?
Tylko, że jego żona dobrze o tym wiedziała, a więc - trzecia opinia lekarza jednak była konieczna?
Zdecydowanie mój ulubiony film Allena! Podpisuję się rękami i nogami pod opinią!